– jak mawiają w Galicji wzruszając przy tym ramionami, obrazowo tłumacząc, co też to dokładnie mają na myśli. Ja tutaj piję do tego, że nasz internet huczy (to już literacka wersja czasownika, bez krakowskiego „mazurzenia”), iż czeski internet huczy jakoby polska żywność była „be”.
Powodem/pretekstem jest wyłapana przez czeskie służby sanitarne w Pradze partia jabłek (1560 kg) wysłana z Wrocławia a mająca sześciokrotnie przekroczoną dopuszczalną pozostałość chlorpirifosu w owocach. Portal idnes.cz podaje nazwę polskiej firmy, która jabłka wysłała oraz informacje, że jej właściciel nie był w stanie podać danych o przemieszczaniu się tych jabłek na terenie Czech oraz tę, że władze czeskie otrzymały ostrzeżenie o tychże jabłkach z systemu RASF. Jest też w komunikacie zapewnienie, że teraz inspekcja sanitarna wdroży postępowanie administracyjne celem nałożenia „pokuty” – po naszemu też ładnie: grzywny.
Pod jednym z polskich portali, który czeską informacje przekazał w piątek, 1 grudnia pod koniec weekendu było prawie 700 komentarzy, ludzie związani z branżą wrzucają tego newsa na Fb. No więc rzeczywiście – aż huczy. No i co z tego?- Pewnie nic, jak zwykle…A szkoda.
Prawdziwa czy nie – jakiś czas sprawa będzie żyła swoim życiem i żadna ludzka siła nie zastopuje jej, nie sprostuje, jeśli nie odpowiada prawdzie, nie wymaże. Ma realną siłę. Czy wielką – no nie przesadzajmy! Nie zerwała z nami Republika Czeska stosunków dyplomatycznych z powodu technicznej soli drogowej w soli kuchennej, nie ruszyliśmy my mścić ofiary podrabianego czeskiego spirytusu. Więc żaden kataklizm – burza z piorunami, powódź, ale efekt kropli drążącej skałę już tak. Ten mechanizm przecież przećwiczyliśmy: „wypromowaliśmy” – sami, bez środków unijnych czy funduszy promocji i bez agencji marketingowych „markę” pod tytułem „polskie jabłko”. Znana od Łaby po Władywostok i tak atrakcyjną, że chowały się pod nią jabłka miernej jakości wielu krajów. Ale etykietkę przylepiono naszym owocom.
Historia z jabłkami spod Wrocławia to niestety nie tak znowu nadzwyczajna rzadkość – być może da się ja określić mianem incydentu: jeden bus jabłek, może pojedyncza dostawa, może mały sad czy niewielka firma (w rejestrach figuruje jako transportowa). Może sadownictwo – własny sad? – to jakaś uboczna aktywność właściciela. Oczywiście, mogę się mylić. Trudno takie hipotezy formułować w odniesieniu do naszych eksporterów jabłek na kierunki azjatyckie. Dla wpadek z kontenerem bodaj Delikatesa wysłanym do Indii czy Szampionem do Chin nijak nie da się już znaleźć jakichś okoliczności łagodzących. Jak profesjonaliści w produkcji i obrocie owocami mogli wpaść na tak niedorzeczne pomysły mógłby wyjaśnić tylko psychiatra lub sędzia. Głupota lub sabotaż.
Ale nic się nie stało, Polacy, gramy dalej. Jeśli są jakieś reakcje z zagranicy – mamy niewyczerpane pokłady świętego oburzenia. Wśród komentarzy pod info na temat wrocławskich jabłek nuta oburzenia – co też znowu te Pepiki wydumały, oni tak zawsze, wredny naród – odzywa się często. Często też obrywa się polskim sadownikom – obraz kultury naszej pracy widziany oczyma anonimowych konsumentów przedstawia horror. To nic, że są to poglądy niezmącone wiedzą – funkcjonują i kształtują zachowania. Konsumenckie, przy ladzie. Ot, taka przesłanka w kwestii dlaczego spada nam spożycie jabłek w kraju…
Jestem przekonany, że sami sadownicy robią wiele, by zepsuć branży wizerunek i interes. Zaś branża nie robi praktycznie nic (no prawie nic: wznosi oczy do nieba i rozkłada ręce w niemej udręce), to zmienić. Gościu, któremu udaje się sprzedać „chrzczone” jabłka, podłożyć lewe kwity czy w inny sposób wykiwać kontrahenta ma mir i poważanie na towarzyskiej giełdzie. Wystarczy takich garstka i efekty stają się widoczne jak łyżka dziegciu w beczce miodu.
Z drugiej strony polskie instytucje mające w statutowych obowiązkach dbałość o standardy jest tak zapracowana tworzeniem tychże, że egzekwowanie ustanowionego prawa przekracza już ich możliwości. Przykładem pierwsze embargo rosyjskie dla Polski – dotyczące naszych dokumentów, a nie samych jabłek. Nic nie przeszkadzało Rosjanom latami kpić z naszych świadectw fito- i systemu monitoringu. Przy okazji doprowadzili do wprowadzenia w całej UE zasady odpowiedzialności państwa za eksportowany z jego terytorium towar. Dopiero bolesne drugie embargo, wymusiło stworzenie pod dyktando Chińczyków systemu rzeczywistej kontroli nad produkcją i konfekcjonowaniem jabłek.
Wracamy na początek – czego mi tak szkoda? Właśnie tego, że za chwilę sprawa ucichnie. Czesi pewnie – jak to oni – nie nerwowo, ale do końca będą sprawę drążyć, aż wlepią tę pokutę, dadzą nauczkę. My – machniemy ręką, wzruszymy ramionami: a huc se ta huc. W końcu jaki to interes z tymi Czechami – to ledwie do 50 tys. ton eksportu w najlepszym roku… A, przepraszam, od jakiego poziomu eksportu zaczyna się mieć szacunek dla klienta?