W ostatnich numerach miesięcznika MPS Sad ukazał się seria artykułów na temat nowych odmian sadzonych w Europie także tych które wprowadzają dwa największe włoskie konsorcja VOG i VI.P. Co najbardziej mnie uderzyło w tych artykułach to informacje, że wymiana odmian przez Włochów to element długofalowej strategii obu organizacji, bazujący na analizach obecnej sytuacji rynkowej oraz prognozach i szacunkach konsumpcji, konkurencji i opcji eksportu. A jak to wygląda u nas?
Polska jest niekwestionowany liderem w produkcji jabłek w Europie, mamy prawie 180 tysięcy hektarów sadów jabłoniowych, do tego bardzo duża grupę doskonałych producentów, nowoczesny park maszynowy, potężna bazę przechowalniczą nowoczesne linie do sortowania i pakowania oraz kilkadziesiąt aktywnych grup producenckich. Jednego czego nam brakuje to jasno określonej strategii rozwoju branży. Ostatni sezon wręcz upodlił tysiące sadowników, bo jak inaczej określić sprzedaż owoców deserowych za 40 czy 50 groszy, o cenach przemysłu nie wspominając. Ktoś inny odpowie na to że to to „brutalne prawo rynku”. Ktoś inny powie że sami sobie wybraliśmy ten zawód. Ilu Polaków tyle opinii.
Po ogłoszeniu rosyjskiego embarga jednym z gorących tematów stała się wymiana odmian, tak by sprostać wymaganiom nowych rynków. Głównym winowajcą problemów w zdobywaniu świata po 2014 roku został Idared– jeszcze niedawno nazywany Panem Idaredem a od kilku lat główny kandydat do pójścia pod przysłowiowy „topór”. Okazało się że gdyby nie Idared (a właściwie jego potężny udział w naszej produkcji) to łatwiej byłoby zdobyć Chiny czy Indie. Tak przynajmniej opowiadało wielu ekspertów i decydentów branżowych usprawiedliwiając lata „uśpienia” w szukaniu nowych rynków i w konsekwencji wymiany odmian. Na czarnej liście znalazła się polskiej hodowli Ligol, bo nie dosyć że „dwukolorowy” to jeszcze słabo się wybarwia, dostaje korka albo ma za duże owoce, Szampion też „dwukolorowy” do tego mięknie i daleko nie dojedzie no i Gloster bo dostaje albo szklistości albo brązowienia gniazda – też nie dojedzie. Generalnie wyszło że i w sadownictwie mamy do czynienia z rasizmem – dobrze się eksportuje odmiany jednokolorowe za to „dwukolorowcy” skazani są na rynek krajowy lub co najwyżej wschód. Tylko, że do sierpnia 2014 taka struktura odmian, na czele z Idaredem, doskonale się sprawdzała – tu w naszym klimacie, z naszymi możliwościami przechowywania i późniejszej dystrybucja a przede wszystkim z chłonnym rynkiem rosyjskim zapewniała wszystkim godziwe przychody.
Idąc tym torem myślenia powinniśmy sadzić tylko klony Gali, Red Delicious-a i może Goldena. Reszta się nie sprzeda, a na pewno nikt innych odmian poza Europą nie kupi. Szansę ma jeszcze nowa gwiazda polskich sadów Red JonaPrince. Tylko że sad to nie sklep odzieżowy, gdzie w zależności od pory roku zmienia się kolekcje. Od wyprodukowania drzewka w szkółce do jego pełni owocowania mija kilka lat i w takiej perspektywie trzeba planować wymianę sadów. Polscy sadownicy wiedzą już, że nie unikniemy stopniowej wymiany sadów, ale idzie to wszystko w dość chaotyczny sposób – no trzeba wymieniać bo inaczej się nie sprzeda. Na pewno cieszą się lokalni i zagraniczni szkółkarze bo patrząc na samą listę dostępnych klonów Gali można dostać zawrotu głowy – tylko wybierać i zamawiać. Mówi się nie raz, że pośpiech jest złym doradcą – duża cześć tych klonów nie jest wystarczająco długo testowana w Polsce i tylko część z nich dobrze się sprawdza w naszych warunkach. Szkoda tylko że jest to testowanie na „żywym organizmie” samych sadowników – choć mamy w tym celu wyspecjalizowane uczelnie i instytuty, niesteyte są daleko w tyle za aktualną sytuacją.
Zerknijmy na Goldena – Południe Europy (Włochy, Francja, Hiszpania) stopniowo rezygnuje z tej odmiany ze względu na nasycenie rynku i małe możliwości zwiększenia eksportu – u nas tej odmiany ciągle przybywa, podobnie jak w Serbii, Mołdawii czy Ukrainie. Tylko Włosi czy Francuzi mają alternatywę w postaci nowych odmian klubowych, które nieustannie poszukują a potem testują w lokalnych warunkach. Do tego idzie przemyślana strategia i mamy takie sukcesy jako choćby Pink Lady, Envy, Ambrosia czy amerykański Cosmic Crisp
Warto pamiętać, że rynek lokalny, krajowy jest najłatwiejszy i najtańszy w obsłudze. Polakom bardzo smakuje Szampion o ile jest jędrny i soczysty, Ligol czy Jonagored ale te muszą być wybarwione, o odpowiedniej jędrności i bez wosku na skórce. Wszystko jednak pod warunkiem, że klienci dostaną powtarzalną jakość przez cały rok – no bo niby czemu kupują importowane jabłka 100% droższe od tych krajowych. Na pewno nie dla ładnych kartonów. Od tego trzeba by zacząć zanim zacznie się myśleć o tysiącach ton wyeksportowanych do Azji czy Afryki. Tymczasem szukamy winnych, licytujemy kto i ile „przekręcił” a przede wszystkim czekamy aż KTOŚ w końcu to uporządkuje. Chyba jako jedyni w całej Europie…
Rok 2019 znów będzie inny, a jabłek będzie zdecydowanie mniej – więc budzi się po raz kolejny myśl że wszystko jakoś się sprzeda. To dobrze dla tych co jabłka będą mieli – ale w dalszym ciągu nie rozwiązuje dylematu co dalej z polskim sadownictwem. Tym bardziej że to może być „złudnie” lepszy sezon, trochę tak jak 2017– bo duża cześć sadowników nie ma już z czego dokładać do produkcji. Co gorsza znów odpuścimy sobie nowe rynki i nie widać też szans żeby nasze owoce wróciły do Rosji.
Ale przynajmniej będzie powód do narzekania za rok ….
AP