Te jabłka, dostępne w warszawskim sieciowym sklepie oferującym żywność ekologiczną, są dla mnie rewelacyjne! Wystarczy wizyta w takim jednym punkcie i dysponuję objawami (także fotografiami) większości chorób przechowalniczych występujących na tych owocach. I to cały pożytek z tego towaru.
Jakie choroby tutaj widać? Ano: parch (w tym przechowalniczy), fuzarioza, gorzka plamistość podskórna (GPP), brudna plamistość jabłek. Mało? Na razie tyle, ale procesy chorobowe trwają, a zniszczone tkanki wtórnie zasiedlane są także innymi, polifagicznymi patogenami (Mucor spp. Aspergillus spp., czy Botrytis spp.).
Kilkanaście lat temu podobne „okazy”, jeszcze raz podkreślę – fantastyczne dla fitopatologa, widziałam na targowisku w niemieckim Fryburgu. Byłam wówczas oszołomiona i zarazem przeszczęśliwa, że u nas takiego towaru się nie uświadczy. I tak się konsumentów podstępnie nie podtruwa. I co? Minął czas i okazuje się, że dotarła do nas ta moda na „eko-śmieci” (nie mylić ze sporadyczną, ale bardziej przekonującą ekologią) i „frajerzy” wszystko kupią, wszystko łykną. I jeszcze zapłacą ciężki hajs… (6,5 zł za kg sfotografowanych jabłek). „I wszystko dla zdrowia, bo niepryskane”. Przepraszam, że ja tak slangowo, ale inaczej się nie da.
Trzeba wiedzieć, że jeśli nawet rzeczywiście tych jabłek nikt niczym nie opryskiwał, i że jeśli mają one certyfikaty, to tylko i wyłącznie na zerową obecność pozostałości środków ochrony roślin (pestycydów, tego terminu też się używa). Natomiast nikt tych owoców nie badał pod kątem zawartości toksyn (za Wikipedią: trucizny organiczne wytwarzane przez drobnoustroje). Oczywiście, nie wszystkie metabolity sprawców ww. chorób są bardzo zabójcze, ale takich np. grzybów wywołujących fuzariozę – owszem. Znane są od lat i nawet praktycznie użyto ich, jako broni biologicznej podczas wojny w Korei, z „wielkim powodzeniem” – eksterminując kilka tysięcy ludzi (zwierząt nie liczono).
Naprawdę, jeśli się ma podstawową wiedzę, nie można dać sobie „wcisnąć kitu”, że takie owoce są zdrowe. Tak samo jak jabłka „robaczywe”, w których żeruje owocówka jabłkóweczka, czy marchew zżarta przez połyśnicę. Objawy obecności tych szkodników na zewnątrz widoczne są w postaci ekskrementów, po przekrojeniu owocu/warzywa – także wewnątrz. No, nawet jak by mi ktoś bardzo wmawiał, że to zdrowe, to naprawdę nie zjadłabym rozkładającego się pod wpływem choroby jabłka czy odchodów, w tym przypadku szkodników.
Z chorobami czy pasożytami roślin jest identycznie jak z chorobami człowieka. Drobnoustroje czy makroorganizmy rozwijają się kosztem swojego żywiciela. Czerpią z komórek roślinnych potrzebne do życia, wzrostu i rozmnażania związki organiczne. Zubożają w ten sposób roślinę. W postaci chorych jabłek otrzymujemy więc żywność pozbawioną (w różnym zakresie, w zależności od stopnia zaawansowania choroby czy uszkodzenia) wartości odżywczych.
Produkt, który widać na zdjęciu, wcale nie jest więc zdrowy, ale na pewno jest wybrakowany, a kto wie, czy nie bardzo niebezpieczny dla życia. Kumulacja toksyn w organizmie człowieka, często żywionego takimi jabłkami, może doprowadzić do uszkodzenia wątroby (hepatotoksyny), układu nerwowego (neurotoksyny) czy krwi (hemotoksyny). Im organizm mniejszy i słabszy, bądź osłabiony (bo takie „owocki” często kupuje się dzieciom lub chorym), tym efekty działania toksyn silniejsze.
Naprawdę, jeśli już ktoś chce się ekologicznie odżywiać, to niech kupuje w sklepach, w których owoce i warzywa mają certyfikat „eko” i doskonałą jakość – są jędrne, mają jednolitą (bez ran, spękań, blizn), czystą skórkę bez plam i odchodów. Takie minimum…
Katarzyna Kupczak