… znowu nie posadziliśmy sadu…

Elegijnego nastroju – sugerowanego brzmieniem tytułu – nie spodziewałem się – jechałem do Lewiczyna, zwabiony napomknięciem Ryszarda Nowakowskiego o powrocie śliwy do szkółki ARNO, poszerzeniem asortymentu o malinę… A tu w upalne lipcowe południe zrobiło się mocno wspominkowo, nie bez kozery zresztą… Anna i Ryszard doliczyli się, że to jest ich trzydziesty sezon szkółkarski.

 

To nie tak miało być –

zaczyna Ryszard odpowiedź na pytanie, jak to się wszystko zaczęło. A więc było to tak: – Jak się pobieraliśmy, nasi tatusiowie zgodnie ustalili, że będziemy sadownikami – no, ewentualnie może jakąś szklarnię postawimy – to zajęcie też uznawali za dobrze rokujące. Ale po zimie 86/87 sprawa się skomplikowała – zrobił się run na materiał szkółkarski, ten podrożał, kupić nie bardzo się dawało. Postanowiliśmy zrobić sobie drzewka sami. Co tam mieliśmy zainwestowaliśmy w podkładki, przygotowaliśmy u mojego ojca kawałek ziemi i tak posadziliśmy pierwszą naszą szkółkę. Drzewka wyszły nam bardzo ładne. Nabywcy na nie znaleźli się sami, a my znowu nie posadziliśmy sadu. I tak już trzydzieści lat nam zeszło…

Rodzinne początki szkółkarskie: Anna, Łukasz, Ryszard i Mateusz Nowakowscy

A dużo tych swoich drzewek „straciliście”?

– Nooo… teraz to się na to patrzy inaczej. Jak zaczynaliśmy, w naszym regionie szkółki były liczne, między sadami wykorzystywany był każdy kawałek ziemi, produkowano po kilka tysięcy drzewek. My też tak pracowaliśmy, ale po czterech sezonach doszliśmy do 80 tysięcy drzewek – tu Ryszard dumnie pręży się na wspomnienie – i przestraszyli się komu to wszystko sprzedamy? – Poszło bez problemu, ale zaczął się w szkółkarstwie kryzys 1990-91 i w następnych sezonach utrzymywaliśmy produkcję w granicach 30 tysięcy sztuk. W tych latach już szkółka z 15-20 tysiącami drzewek pozwalała utrzymać rodzinę. Naszą szkółką i dziećmi zajmowała się głównie Ania, a ja – kontynuuje Ryszard – zajmowałem się jeszcze jakimiś innymi sprawami. W połowie lat dziewięćdziesiątych rynek sadowniczy nam się ustabilizował i trzeba było podjąć jakąś decyzję – sadzimy w końcu jakiś sad? Bierzemy się poważnie za szkółki? Czy jeszcze cos innego? –Przez chwilę myśleliśmy poważnie o sadzie gruszowym – był nawet taki „program gruszowy” prowadzony przez TRSK – przypomina sobie Ryszard, a Anna przytakuje – nawet ziemię już mieliśmy przygotowaną pod te grusze. Kiedy jednak zdaliśmy sobie sprawę, że przecież sad to zupełnie inny rytm pracy, inny park maszynowy – to całkiem inna bajka! – odpuściliśmy sobie ostatecznie i pozostaliśmy przy szkółkach. W 1995 r. udało nam się kupić własną ziemię, w trzy lata później wydzierżawić ziemie po byłym PGR-ze, a niedługo potem – zanim zdążyliśmy przenieść tam szkółki – udało się wygrać przetarg na podobny obiekt, ale znacznie bliżej gospodarstwa w Lewiczynie i tam, w Rykałach, rozwinąć produkcję szkółkarską. Skoczyła ona do poziomu 350-400 tys. drzewek.

A miał z tego być własny sad…

To jak to z tym parkiem maszynowym, pracą, rytmem było?

Jeszcze przed posadzeniem pierwszej szkółki zainwestowałem w nóż Kundego i sekator Felco 8 – za całe 20 USD! Pracowaliśmy jak chyba wszyscy Gerlachami, ale szybko przeszliśmy na zachodnie. Chociaż – z nutą sentymentu podkreśla gospodarz – mieliśmy też u siebie nasze noże firmy Melcher z Żychlina. Bardzo dobrze nam się nimi pracowało – były robione z jakiejś chirurgicznej stali czy czegoś takiego – raz nawet spotkałem się z panem Melcherem, potem gdzieś się firma przeniosła, straciłem kontakt, ale wspomnienie noży pozostało. W tych latach okulizacja to był problem nie tylko noży – nie dało się normalnie kupić porządnych pasków foliowych… Kombinowaliśmy, cięliśmy jakieś odpady opakowaniowe… A okulizowaliśmy już tylko na przystawkę – tak nas nauczył jeszcze na III roku dr. Bolesław Czarnecki – o metodzie „T” tylko nam wspomniał.

Metoda na przystawkę była uważana za mniej wydajną?

– Tak, ale to szybko minęło. Ani na SGGW, ani potem najmując się do okulizacji nie pracowaliśmy metodą na literę „T”. I wyniki były całkiem dobre – para okulizujący z wiązaczem robi dziennie 4-5 tys. drzewek. To już żaden rekord, ot – dobry poziom. Ja robiłem (wiązała Ania) około 2,5 tysiąca – deklaruje Ryszard – ale okulizowałem tylko kilka sezonów, potem organizacja pracy była ważniejsza, a okulizacją zajęły się najmowane ekipy.

Tylko na przystawkę!

Powierzałeś tak ważną pracę obcym ludziom?

Fakt, okulizacja była, a pewnie i jest nadal dla niektórych ważną pracą – taką liturgiczną. Zawsze były problemy – właśnie te noże, paski, ludzie znający się na rzeczy. No i kwestia miazgi – będzie, nie będzie, czy aby nie zaniknie. Ile będzie można pracować jaka będzie pogoda… Pracowałem na kwaterach, gdzie prawie wyschnięte podkładki zupełnie nie miały miazgi, nie nadawały się do okulizacji, a jednak robiliśmy to. Dziś u siebie bym na to nie pozwolił. Ale my jeszcze w 1992 czy rok później kupiliśmy deszczownię. I problem miazgi zniknął, a miazga u drzewek została.

Tak „na dzień dobry” zafundowaliście sobie deszczownię?

-Ta nasza szkółka rozwijała się trochę nienormalnie – Ryszard poważnieje i od anegdot „nożowniczych” wracamy do rzeczywistości ostatniej dekady XX wieku – ona była przecież mała, ale już wtedy, gdy produkowaliśmy ledwie kilkadziesiąt tysięcy drzewek uznawaliśmy, że różne inwestycje są nam niezbędne. Na Mazowszu, na naszych lekkich ziemiach i przy 6-tygodniowych okresach bez opadów nie ma co myśleć o szkółce bez nawadniania. Przy takiej małej produkcji inwestycja była „na wyrost”, tym niemniej była trafiona.

Jeden z pierwszych „ekstrawaganckich” zakupów w szkółce – deszczownia szpulowa

Na początku tego wieku jakoś nie mieściło nam się w głowach, żeby przy każdym rządku drzew kłaść linie kroplującą. Ale potem już nam się mieściło i zaczęliśmy takie linie rozkładać. Teraz fertygacją steruje komputer. Z deszczowania zrezygnowaliśmy przed dziesięcioma laty.

A z tym szczudłowcem jak było?

– Mówiłem już – szkółka nam się rozwijała nienormalnie. Ciągnik szczudłowy też przecież nie należał do „standardowego” wyposażenia – nawet dużo większych gospodarstw. Ale była okazja, kupiliśmy – długie lata pracował i nadal jest sprawny. Technicznie sprawny, bo wykorzystujemy już inne maszyny – i do pielęgnacji, i do ochrony i – co najważniejsze było i jest – do wykopywania drzewek. Do tej roboty jest kombajn – to zupełnie inna praca.

Ostatnie wykopki szczudłowca-wieloraka przed zasłużoną emeryturą

To i „babicydów” nie używaliście?

Nie! Z motyczkami nikt u nas po szkółce nie chodzi – mocno deklaruje Ryszard, ale dodaje: zdarza się, że herbicyd przepuści jakąś lebiodę czy rumianka – by nie przesadzać z ilością środków chwastobójczych przechodzą ludzie i usuwają pojedyncze „ostańce”.

-Tu by jeszcze trzeba – tak przy inwestycjach – napomknąć o jednej sprawie – przypomina sobie Ryszard. – od pierwszego sezonu, chociaż długie lata wcale nie było nam to do niczego potrzebne – utrzymywaliśmy kontakt z inspekcją nasienną – zawsze poddawaliśmy szkółki kwalifikacji. To potem różnie zaprocentowało – pomagało uzyskiwać certyfikaty umożliwiające eksport, było argumentem przy staraniach o środki pomocowe z Unii Europejskiej. No i przywiązało do szkółki ARNO wiernych klientów – bywa, że przyjeżdżają do nas już wnuki pierwszych kontrahentów. Jaka to satysfakcja!

 

Jak już jesteśmy przy prawie, przepisach – jak wspominasz okres, kiedy przepisy mocno regulowały, czasem wręcz reglamentowały (kontraktacja) działalność szkółkarza, ale też dawały pewność zbytu?

-To się mogło podobać, bywało wygodne… Ale – wspomina mój rozmówca – my zaczynaliśmy, kiedy CNOS-y kończyły swój żywot. Kończył się monopol państwa na handel „owocówką”, rozdzielnictwo – nawet tych już wspominanych pasków do okulizacji, doboru odmian. Kontraktacja dawała pewność zbytu, ale jednak większość szkółkarzy wolała od niej swobodę samodzielnego działania na rynku. Gdyby tamten system trwał, pewnie nie udałoby się rozwinąć produkcji szkółkarskiej w Polsce tak, jak to nastąpiło. Zostało około 10% szkółek (w porównaniu do tej liczby, która poddawała się kwalifikacji na przełomie lat 80/90), a krajowa produkcja wzrosła dwukrotnie, albo i więcej.

 

Harce wokół wysokości okulizacji jak wspominasz?

No wiesz: jako szkółkarzowi trudno mi krytycznie mówić o koncepcji i zwolennikach niskiej okulizacji. Ona dawała większą pewność przyjęć, więc była w naszym branżowym interesie. Ale kiedy na jakiejś – krajowej zresztą wycieczce szkółkarzy – zobaczyliśmy w sadzie obok siebie drzewka okulizowane nisko, z nielicznymi owocami i rosnące obok te uszlachetniane wysoko obwieszone dorodnymi jabłkami – nie było się przy czym upierać. Wiem, że koledzy podlegający różnym inspektoratom miewali kłopoty przy kwalifikacji, my ich akurat nie mieliśmy, ale sprawa w końcu się wypaliła, wygasła. Zwyciężył rynek i można na nim funkcjonować.

Ważniejsza kwestią, którą udało się środowisku szkółkarskiemu załatwić, była sprawa materiału wolnego od wirusów. Pierwsze podkładki o statusie VV sprowadzaliśmy z Belgii naciskając na zgodę nasze Ministerstwo Rolnictwa. Zresztą potem przez kilka sezonów – podkładki z tych mateczników nie były kwalifikowane jako wolne od wirusów. Wreszcie lobbing powstałego w międzyczasie Stowarzyszenia Producentów Wysokiej Jakości Materiału Szkółkarskiego (w końcu przydługą i niejasna nazwę zmieniliśmy na Stowarzyszenie Polskich Szkółkarzy) doprowadził do satysfakcjonującego wszystkich stanu – pojawił się w obrocie materiał VV. Nie byłoby go bez Ośrodka Produkcji Elitarnego Materiału szkółkarskiego w Prusach – mało które państwo ma takie „cóś”, a my mamy! Nie było łatwo lobbować za czymś zdawałoby się zbędnym szkółkarzowi – przecież na najzwyklejsze drzewko na Antonówce brał całkiem niezłe pieniądze, więc jaki sens miało uganianie się za towarem, dla którego tylko podkładka już była tak samo droga lub droższa? Powoli ludzie przekonywali się do drzewek odwirusowanych, dzisiaj nikt już nawet nie dyskutuje o tej sprawie.

W tych wspominkach kilka razy ocieraliśmy się o przełom wieków, pierwsze lata po roku 2000. Jak one wyglądały w okrzepłej już szkółce ARNO?

– Pierwsze dwa lata dwutysięczne były w szkółkarstwie kryzysowe – nie było tez wiadomo co będzie się działo w sadownictwie. Ale już w 2003 r., kiedy stało się wiadome, że wchodzimy do UE wróciła koniunktura. Trwała do 2014 roku i nadal – w naszym mniemaniu trwa, aczkolwiek może nie jest już tak wyraźna, jak jeszcze trzy lata temu. Może – retorycznie pyta sam siebie R. Nowakowski – więcej mamy pracy, bo zwiększamy produkcję?  Więc czujemy obciążenie pracą większe niż jeszcze niedawno.

Nowinkami technicznymi zawsze się w gospodarstwie interesowaliśmy i zawsze szybko się okazywało, że to nie fanaberie. Dzięki temu wyprzedzaliśmy zmiany na rynku siły roboczej, zmniejszaliśmy napięcia z tego wynikające. Albo udawało się lepiej wpasować w oczekiwania klientów. Na przykład w 1997 roku sprowadziliśmy z Belgii pierwsze drewniane palety szkółkarskie, potem nasi pracownicy zrobili ich ze dwieście. Piętrzyć się ich jeszcze nie dawało, ale już usprawniało zwózkę drzewek z kwater na dołowniki. W pięć lat później wprowadziliśmy palety metalowe – po różnych eksperymentach ustalił się ich standard, wyłonili się producenci – jak Ditta Seria. Kupowaliśmy je za pierwsze pieniądze z UE – ruszył program SAPARD.  Dzięki następnym postawiliśmy chłodnię (w 2004 roku) – pierwsze sezony to było brodzenie we mgle: zero doświadczenia z przechowywaniem drzewek z gołym korzeniem. Sadownicy nie byli skłonni wybaczać naszych błędów, na których uczyliśmy się znowu czegoś nowego, ale docenili korzyści z kupowania materiału szkółkarskiego wiosną.

Drzewka z odkrytym korzeniem w chłodni, na metalowych paletach

Poza szkółką ARNO jest jeszcze ARNO Group…

Tak, jest – jakieś pięć lat temu, kiedy nasi synowie Mateusz i Łukasz zaczęli szukać sposobów na życie – a całe dzieciństwo i pierwszą młodość spędzili z nami – ucząc się szkółkarstwa, pomagając nam – połączyliśmy ich oczekiwania z naszymi doświadczeniami, potrzebami rynku i możliwościami ich zaspakajania. Oczekiwania naszych klientów wykraczały poza same drzewka – okazało się, że dobrze przyjmowana jest oferta uzupełniająca taki zakup o akcesoria potrzebne do założenia sadu, sprzęt, maszyny, instalacje, instruktaż. Jeszcze bardziej niż naszym sadownikom takie podejście spodobało się naszym kontrahentom na Wschodzie – Ukrainie, Mołdawii, Rosji, Kazachstanie, Uzbekistanie. Próbując zrozumieć, czego oni od nas oczekują, jakimi ścieżkami idzie ich myślenie o sadownictwie stopniowo doszliśmy do koncepcji sadowniczej deweloperki – sadów pod klucz. I ten sposób pracy z partnerami z tamtych krajów wydaje się być obiecujący. Przygotowaliśmy się do takiego działania pod względem infrastruktury i organizacji, synowie pracują z nami – i dalej się uczymy naszej branży…

Obiekt produkcyjno-magazynowy ARNO Group

Wygląda na to, że – przynajmniej tego roku – Anna i Ryszard Nowakowscy znowu nie posadzą własnego sadu znajdując ku temu mnóstwo obiektywnych powodów. O tych powodach będzie można z nimi porozmawiać i zobaczyć je na własne oczy już jutro, w sobotę 19 sierpnia– na jubileuszu trzydziestolecia istnienia szkółki ARNO. Gospodarze zapraszają do miejscowości Lisów wraz z firmą PROCAM, która zapewnia merytoryczną stronę spotkania oraz wydawnictwem Plantpress sprawującym medialny patronat nad tym wydarzeniem.

pg

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here