Związek Sadowników RP opublikował stanowisko w sprawie sytuacji w polskim sadownictwie

Mirosław Maliszewski
Tragiczna sytuacja polskich sadowników trwa. Trwają też rozmowy i szukanie przyczyn tego stanu. Jedni mówią, że winne są zagraniczne przetwórnie, drudzy, że brak eksportu, trzeci, że ogromne nasadzenia z poprzednich lat. Inni wskazują winnych wśród grup i firm handlowych, kolejni mówią, że wszystkiemu winna jest Unia Europejska i politycy..

Warto przed wyciąganiem pochopnych wniosków zwrócić uwagę na kilka faktów. W ciągu kilkunastu minionych lat produkcja jabłek w Polsce wzrosła z poziomu poniżej 1,5 mln ton rocznie do, powiedzmy, 4,5 mln w tym roku.

Oznacza to, że jabłek wytwarzamy 3 razy więcej niż jeszcze dwadzieścia lat temu. Co ciekawe powierzchnia sadów, aż tyle razy nie wzrosła, bo w 2000 roku było około 170 tys. hektarów sadów jabłoniowych, podczas gdy obecnie to niecałe 200 tys. hektarów. Widzimy co prawda nowe plantacje w regionach, gdzie ich wcześniej nie było, ale są też miejsca, gdzie trochę drzew zniknęło. Jednak wzrost powierzchni nie jest trzykrotny, jak jest w przypadku zbiorów. Oznacza to, że głównym czynnikiem zwiększającym produkcję jest intensyfikacja produkcji i plonów z hektara. Mitem jest też stwierdzenie, że wzrost nasadzeń to tylko i wyłącznie efekt środków pomocowych z Unii Europejskiej.

Otóż dane agencyjne pokazują, że wsparcie spowodowało rzeczywiście zmianę technologii na wydajniejszą, ale jednocześnie spowodowało znaczącą poprawę struktury odmianowej, lepiej dostosowanej do rynku. Największy przyrost powierzchni sadów i ich wydajności spowodowała ogromna produkcja relatywnie taniego, często nigdzie nieewidencjonowanego materiału szkółkarskiego, dostępnego na niemal każdym targowisku w rejonach upraw owoców. Wpływ ma też struktura gospodarstw rodzinnych, niewielkich, dla których rozpoczęcie produkcji sadowniczej w miejsce typowo roślinnej było najkorzystniejszą finansowo i organizacyjnie alternatywą. Mnogość punktów skupu i firm handlowych też temu sprzyjała. Tak więc pomoc unijna miała raczej niewielkie znaczenie dla wzrostu nasadzeń i raczej duże dla wzrostu produkcji, ale też jej jakości. Przemysł przetwórczy nadal przerabia około 50% wytwarzanych owoców. I tu akurat przez minione dwadzieścia lat niewiele się zmieniło. Zmienna jest tylko jakość jabłek kierowanych do przerobu, bo często trafiają tam owoce, które kiedyś trafiały na rynek deserowy, np. jabłka nieco gorzej wybarwione i o mniejszej średnicy.

Zasadnicza część trafia na produkcję koncentratu, sporo mniej, mimo już dużego znaczenia rynkowego, kierowane jest na soki NFC (suchy przemysł) trochę na musy, pasty, mrożonki, wino owocowe, cydr,chipsy. Dominuje przeznaczenie na soki i całkiem nietrafne są próby „zwalenia” winy na niskie spożycie cydru, czy nieprodukowanie calvadosu. To mimo ich medialnej obecności produkty niszowe w skali światowej. Kiedy blisko dwadzieścia lat temu w warunkach sporego wówczas kryzysu powstawał Związek Sadowników RP, mówiliśmy, że jedną z przyczyn kłopotów jest prywatyzacja zakładów, które trafiły w ręce obcego kapitału.

To właśnie był jeden z głównych powodów utworzenia naszej organizacji – sprzeciw wobec prywatyzacji największych zakładów przetwórczych w Polsce. Ośrodki decyzyjne przeniosły się za granicę, a nowi właściciele nie byli zainteresowani jakąkolwiek współpracą z plantatorami. Nie chcę odgrzewać wątków politycznych, bo błędy w tym zakresie popełnili wszyscy, od lewicy po prawicę. Każdy z rządów niepotrzebnie sprzedawał. Warto jednak uzmysłowić sobie, że większość obecnych firm zajmujących się przerobem owoców to zupełnie nowe zakłady. Tych z czasów poprzedniej epoki niewiele już dziś zostało. Zwiększyła się wyraźnie zdolność przerobowa przetwórni zlokalizowanych w Polsce. Przykładowo zaraz po 2000 roku przerabiały one około 1,3-1,5 mln ton jabłek rocznie, podczas, gdy w sezonie 2016/17 było to 2,2 mln ton, a mogą jeszcze więcej. W momencie prywatyzacji ich zdolności nie przekraczały 1 mln ton w sezonie. Tak więc rozwój przemysłu przetwórczego odbywał się równolegle ze wzrostem produkcji owoców. Nie jest wcale najgorszym efektem. Niestety dużo gorszym zjawiskiem była ich koncentracja właścicielska i usługowa. Koncentracja właścicielska oznacza, że jest kilka bardzo silnych firm o zasięgu światowym, które dysponują największymi możliwościami przerobu, a usługowa, że pozostałe firmy świadczą usługę na ich rzecz. Tak więc, mimo że zakładów w Polsce jest około 50, to tak naprawdę warunki dyktują 2-3 koncerny. W takich warunkach osiągnięcie porozumienia mającego charakter niedozwolonej zmowy jest bardzo proste. Doświadczamy tego corocznie.

Tylko narzucone odgórnie wieloletnie umowy kontraktacyjne mogą to zmienić. I dlatego napotykają na tak wielki opór środowiska przetwórczego. Jedną z przyczyn obecnych kłopotów, choć nie największą, jest malejące spożycie wewnętrzne. Polacy, podobnie jak i inni Europejczycy jedzą coraz mniej jabłek. Jeszcze kilkanaście lat temu na rynku wewnętrznym sprzedawało się nawet 800 tys. ton jabłek rocznie. Obecnie jest to już tylko około 600 tys. ton. Dzieję się tak pomimo wielu programów i akcji promocyjnych, w tym unijnego „Owoce w szkole”. Jednak nawet ten spadek o 200 tys. ton nie jest najważniejszy. Przypomnę, że w tym czasie zwiększyliśmy produkcję o 3 mln. ton. Gdyby, więc Polacy jedli nawet kilka razy więcej jabłek niż obecnie, to i tak nie zjedliby całej nadwyżki. Analiza pokazuje więc wyraźnie, że dla polskich sadowników alternatywą był i jest eksport. I znów spójrzmy na liczby. Sezon 2000/2001, a więc osiemnaście lat temu cechował eksport na poziomie około 300 tys. ton, podczas, gdy w rekordowym 2012/13 wyniósł 1,25 mln ton. To był czterokrotny wzrost. Spośród wszystkich kanałów dystrybucji największy wzrost zanotował właśnie eksport jabłek deserowych. To, że znakomita większość trafiała do Rosji, największego na świecie importera jabłek, była świetnie odrobioną lekcją przez całe nasze środowisko. Przez te kilkanaście lat wyparliśmy skutecznie innych dostawców. Dlatego polityczne embargo z roku 2014 tak mocno w nas uderzyło. Pozbawiło możliwości bezpośredniej sprzedaży, przez co nasza konkurencyjność spadła i spowodowało ogromny impuls dla rozwoju produkcji owoców w krajach nim nieobjętych i w samej Rosji. Niektórzy uważają, że popełniliśmy błąd uzależniając się od tego chimerycznego, jak się później okazało, rynku, nie szukając alternatywy. Pragnę tylko przypomnieć, że widząc ciągle rosnącą produkcji o otwarciu rynku chińskiego, czy indyjskiego Związek Sadowników mówił już na długo przed 2014 rokiem.

Wielu, którzy dziś stawiają zarzut uzależnienia od Rosji, słysząc wówczas o eksporcie do Azji i Afryki, pukało się w czoło. Warto sobie uzmysłowić, że w miesiącach największego eksportu z samego grójeckiego potrafiło dziennie wyjeżdżać nawet 300 TIR-ów z jabłkami na Wschód. Jak taką ilość wywieźć do Chin? To nierealne.

Moim zdaniem brak eksportu do Federacji Rosyjskiej to obok sytuacji w przetwórstwie największa przyczyna naszych obecnych kłopotów. Ktoś mógłby powiedzieć, że pierwszym kryzysowym sezonem był ten z 2014, kiedy zaskoczyło nas embargo. To prawda. Jednak wówczas sytuacja było nieco inna.

Po pierwsze: zbiory były niższe niż tegoroczne, kiedy to mamy do czynienia z rekordowymi plonami, wskutek ubiegłorocznego poprzymrozkowego „odpoczynku” drzew i wyjątkowo korzystnej pogody.

Po drugie: na przełomie roku wszedł w życie mechanizm wycofywania jabłek poprzez banki żywności dla ludności ubogiej, który miał ogromnie pozytywny wpływ na wzrost cen. Warto wiedzieć, że udało się wtedy – pomimo powszechnej krytyki – dodatkowo zagospodarować na rynku ponad 200 tys. ton w sezonie 2014/15 i blisko 270 tys. ton rok później. Dziś tęsknimy za tym mechanizmem i jego warunkami.

Po trzecie: nie wiedzieć czemu przetwórnie postanowiły nie kupować jabłek w ilościach, które są w stanie przerobić i sprzedać w postaci soków. To, wbrew logice i warunkom zewnętrznym (niskie zbiory w Chinach, największym na świecie producencie koncentratu), działanie skierowane przeciwko nie tylko polskim sadownikom. Podobnie niskie ceny są w innych krajach. Nie ma to moim zdaniem żadnego logicznego i etycznego wytłumaczenia.

Po czwarte: pomoc rządowa jest raczej propagandowa niż realna. Choć niektóre media publiczne trąbią o tysiącach ton kupionych w ramach interwencji, to na dzień dzisiejszy nie znam sadownika, który w ramach akcji sprzedał choćby kilogram. Oby się to wkrótce zmieniło. Nie ma też, jak w 2014 roku nawet niewielkich rekompensat za straty rynkowe i znaczących pieniędzy z tytułu suszy.

Po piąte: zbiory w krajach sąsiedzkich i u naszych największych dotychczasowych odbiorców są również wysokie. Praktycznie nie ma więc eksportu i jedyna sprzedaż, jaka się odbywa to na rynek wewnętrznych, a ten, jak wskazują poprzednie rozważania nie jest w stanie wchłonąć takiej ilości jabłek.

Po szóste: sytuacja sadowników jest fatalna i gorsza niż w feralnym 2014 roku. Po sezonie przymrozkowym niewielu ma jakiekolwiek zapasy pieniędzy, a koszty wzrosły niesamowicie Zwłaszcza siły roboczej. Do sadowników dzwonią komornicy z firm sprzedających środki ochrony roślin, banki żądają spłat rat kredytów itp. Potęguje to frustracje, panikę. Sadownicy, żeby uzyskać jakikolwiek przypływ gotówki wbrew swojej godności oddają „przemysł” poniżej 10 groszy i „deser” poniżej 50 groszy.

Spodziewając się takiego przebiegu sezonu, żeby temu wszystkiemu przeciwdziałać, od wiosny postulowaliśmy o pilne negocjacje z Komisją Europejską w sprawie kontynuacji mechanizmu wycofywania, a latem w czasie protestów zgłosiliśmy postulat skierowania 500 tys. ton jabłek na cele energetyczne. I wbrew niektórym, krytycznie odnoszącym się do tego pomysłu, mówiąc, że walczymy tylko o u boczny produkt „przemysł”, chcieliśmy obronić też „deser”. Tak bowiem niestety w Polsce jest, że owoce do przerobu mają ogromny i nawet decydujący wpływ na cenę jabłek deserowych. Widać to w każdej analizie za okres minionych kilkunastu lat i mimo, że tak być nie powinno, tak jest. Póki mamy w prze-znaczeniu proporcję około 50:50 tego nie zmienimy.

Na dzień dzisiejszy więc tylko „zdjęcie” z rynku kilkuset tysięcy ton może poprawić nasz stan. Bez tego działania zgnije kolejny milion ton jabłek, a pieniędzy w kieszeniach sadowników nadal nie będzie. Oby, więc „Eskimos” nie zapadł w zimowy sen. To analiza i propozycja na dziś. O działaniach w dłuższej perspektywie warto będzie rozmawiać m.in . na licznych zimowych spotkaniach sadowniczych, ale też w domowym zaciszu, gdzie często podejmowane są decyzje o przyszłości naszych gospodarstw.

Mirosław Maliszewski

Prezes Związku Sadowników RP

Poseł na Sejm RP

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here