Z szarką śliw jest jak z koniem u ks. Chmielowskiego („koń jaki jest każdy widzi”). Jej szkodliwość – też widać gołym okiem. Także, czy też: zwłaszcza na Sądecczyźnie. Przez dobrych 30 lat relacjonowałem poglądy o jej zabójczej szkodliwości, przytaczałem opisy zagrożeń i strat. Na wirusa nie było rady. Aż parę lat temu nadziałem się – na jakimś kiermaszu z lokalnymi wyrobami prowokując Sądeczan, że łącką śliwowicę muszą robić z „importowanych” owoców usłyszałem od jednego z górali: „eee tam, opowiodocie redaktorze- przyjedźcie do Łącka, to wom pokoze…”. Drugi ciekawy sygnał w sprawie dostałem niedawno z Tęgoborza – miała tam rosnąć kwatera śliw odmiany odpornej na wirusa.
Tak Bogiem a prawdą, to na Pożóg nad Łąckiem do sadu Tadeusza Rusnarczyka trafiłem dobrze po paru latach od tamtej mojej „prowokacji” i iluś tam późniejszych spotkań. Jego śliwy w tym czasie nadal spokojnie rosły… i ciągle nie zamierzają chorować – pokrywać się plamami, zrzucać owoce, a tym bardziej zamierać. Co prawda kwatera na Pożogu leży wysoko nad Łąckiem, około 500 m npm, ale wokół na miedzach, po rowach, w korytach potoczków, wreszcie po sąsiedzku w innych sadach nie brakuje węgierek. Najczęściej spotyka się właśnie ‘W. Zwykłą’ – dość cherlawe drzewka, z typowymi dla szarki objawami.
Tymczasem drzewa pana Tadeusza w końcu sierpnia mają ciemnozielone liście, są pełne wigoru, liczne jednoroczne pędy mają najczęściej ponad metrową długość. Jak na ten rok, są zadawalająco obłożone owocami, których pod koronami leży niewiele. Same korony – cięte, formowane, zdrowe, dokarmione. Szarki nie widać. Gospodarz nie usiłuje przekonywać, że jego drzewa są wolne od wirusa. Uważa jednak, że w regionie, gdzie choroba przez niego powodowana i czyniąca rzeczywiście wiele szkód, można z powodzeniem prowadzić opłacalną produkcję śliwek nawet podatnych na PPV odmian. Co prezentuje na swoich dwóch kwaterach (poza łąckim Pożogiem jest druga w Jazowsku).
Sady Rusnarczyków – gospodarstwo wyposażone w chłodnię i mroźnię na owoce oraz małą linię produkcji soków pomagają prowadzić żona i trzej synowie – rosną (zwłaszcza ta na Pożogu) „na rupciu i krzamyku” – na bardzo płytkiej, kamienistej glebie klasy szóstej. –Przy sadzeniu śliw dowoziło się drzewkom ziemi, żeby korzenie miały się czego „chycić” – wspomina T. Rusnarczyk. Same drzewka pochodzą z odrostów korzeniowych pobranych z kilkunastoletnich drzew ze starszej kwatery, formowanych potem w swojej szkółce. Trafiają w końcu na południowy stok, którego nachylenie robi wrażenie. Rosną w rozstawie 5×4 m. W zeszłym roku 1,5 ha sprzedano z niej 40 ton owoców do sądeckiej Prospony, kilka jeszcze ton rozeszło się w drobnych transakcjach. Podobnej wielkości kwatera w Jazowsku składa się z drzew okulizowanych na ałyczy.
Nie rozwijamy wątków i szczególików uprawy, ochrony drzew – gospodarz jest wyraźnie usatysfakcjonowany, kiedy obszedłszy wszystkie „zbyrki” z własnej i nieprzymuszonej woli przyznaję, że w Łącku można uprawiać śliwy. –Ino trza chcieć… – kolejny raz podkreśla Tadeusz Rusnarczyk.
Sprawdź także: Aktualne ceny śliw.
Obserwując latami walki toczone z szarką przez sadowników, spółdzielnie, zakłady przetwórcze, Instytut Sadownictwa i Kwiaciarstwa, do czasu nawet przez instancję wojewódzką Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zastanawiałem się czasem, jak to jest że Matka Natura nie ujawniła w przypadku tego wirusa swej szczodrej dobroci i nie pozwoliła ujawnić się choćby jednej naturalnej mutacji odpornej na PPV. Ludzie sami musieli szukać – nie tylko w Niemczech zakochanych w śliwkach, także w rodzimych Skierniewicach. I tu się myliłem – to nie przyroda się obijała, tylko niżej podpisany lenił się poszukać.
Dopiero ze dwa czy trzy lata temu dotarły do mnie sprawdzone wieści, że jednak coś się znalazło – rośnie w Tęgoborzy śliwa bez szarki. Po cichu się ją bada, obserwuje i choroby nie udaje się znaleźć. W sierpniu tego roku Stanisław Małek z Tęgoborzy zadzwonił z zaproszeniem: „robimy takie małe spotkanie sadownicze – nie chciałby pan zobaczyć wolnej od szarki śliwki?” – No pewnie, że chciałem i wreszcie wylądowałem w gospodarstwie pana Stanisława, które w jeżdżąc w Sądeckie mijałem dziesiątki razy. Fakt, że zauważenie z drogi starej, mocno poturbowanej przez lata zim i niepogód śliwy było właściwie niemożliwe.
– Ona ma z osiemdziesiąt lat, jak nie trochę więcej – przedstawił mi drzewo S. Małek. – W latach dwudziestych ubiegłego wieku w Tęgoborzu było dwóch sadowników, którzy zaczęli ten cały kierunek – między innymi Jan Biedroń, sąsiad naszej rodziny. On miał u siebie w gospodarstwie całą pomologię, między innymi te śliwy. Kiedy od jego wnuka kupiłem kawałek ziemi po nim, zostało już tylko to jedno drzewo – obłamane, poobsychane, ale jeszcze próbujące rosnąć. Zauważyłem, że ma zdrowe, wolne od plam liście, podczas gdy wszędzie wokół było już pełno szarki – to było jakoś pod koniec lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych. Ale wtedy, po latach z klęskami urodzaju śliwek, kiedy z owoców w Tęgoborzy usypywano pryzmy na szosie – i tylko interwencja partii (znowu nieboszczka PZPR) pozwoliła wsi uporać się z zatorem – przeszliśmy na sady jabłoniowe. Kupiłem podkładkę M9, zaokulizowałem, posadziłem sad… robiło się pieniądze na jabłkach, o śliwkach zapominano – macha ręką na te wspomnienia S. Małek.
A po chwili kontynuuje: Tylko te zielone liście…! – W końcu, chyba ze dwadzieścia lat już będzie, jak znalazłem trochę zrazów na tej starej śliwie, zaszczepiłem dziesięć drzew.
Rosną tutaj – pan Stanisław wskazuje rząd kilkunastoletnich, zdrowych, zielonych, owocujących drzew rosnących opodal „matecznej” śliwy. –Ciekawy byłem, czy powtórzą jej cechy. I powtórzyły. Dalej drzewa rosły bez objawów szarki, owoce wyrastały dorodne, smaczne, z pestką dobrze odchodzącą od miąższu. Dojrzewały pod koniec sierpnia, przed Węgierką Zwykłą. Jeśli nasz zmarły sąsiad, jego syn i potem wnuk, a i ja sam dobrze zapamiętaliśmy – te drzewa powinny być ‘Węgierką Zimmera’. W każdym razie tak o niej myśląc pobrałem zrazy z „potomków” – no, to już było łatwe – młode drzewa wypuszczały wiele mocnych, zdrowych pędów. Było czym okulizować – w mojej szkółce uszlachetniliśmy oczkami tej węgierki podkładki ‘W. Wangenheima’. Trochę dlatego, że akurat była, trochę dlatego, że skarla śliwy, a trochę dlatego, że sama jest podatna na szarkę i była to kolejna próba wykazania, jak bardzo nasza ‘Węgierka Zimmera’ jest „mocna”. Tę moją szkółkę zobaczył z wycieczką studentów szef krakowskiego WIORiN-u dr Andrzej Nowak. Porobił zdjęcia, pooglądał, za kilka dni zadzwonił z prośbą o liście do analiz. Zaczął zlecać badania laboratoryjne – rok, drugi, trzeci… – I ciągle nic – śmieje się zadowolony S. Małek – szarki nie udawało się znaleźć.
– Wystąpiliśmy w końcu o zarejestrowanie tej węgierki, A. Nowak zaproponował nazwę, pilotuje sprawy w COBORU, procedury trwają… – ciągnie gospodarz spotkania. – A ja tak sobie coraz częściej myślę: jak Niemcy mają Mercedesa, to my nie możemy mieć śliwki? Porządnej marki? Przecież to może być dobry chleb – założenie sadu wymaga tysiąca drzew a nie trzech tysięcy, rusztowań nie trzeba, uprawa jest prosta, ochrona tańsza (robię 5 zabiegów rocznie – owszem, pilnować trzeba tej odmiany przed pordzewiaczem, ale jak to robić – wiadomo przecież). No to może zróbmy to, zwłaszcza, że z jabłkami jest jak jest. Niechby się ta śliwka rozeszła i dała ludziom zarobek. Za jej owoce – nie mówię o tym roku, kiedy na podwórku dostaję 4-5 zł a kłopot polega na tym, by żadnego starego partnera nie zrazić odmową – zwykle bierze się dwa razy więcej, niż za inne odmiany. No to czego jeszcze szukać?
W sadzie Stanisława Małka oglądamy drzewa sześcio-, cztero- i trzyletnie. Wszystkie owocują, choć rok niezbyt łaskawy. Owoce (por. fot. tytułowa) są wyrośnięte, pędy obłożone nimi na całej długości. Liście – zielone, tak samo jak śliwki – bez plam, wklęśnięć, zbrunatnień. No i wiszą, a nie poniewierają się pod drzewami. Gospodarz pokazując je przyznaję, że wszyscy, którzy dotąd zainteresowali się tym naturalnym selektem Węgierki Zimmera nadal szukają odpowiedzi na pytanie czy rzeczywiście jest on odporny na wirusa, czy tylko/aż tak oporny wobec niego? –Może się wreszcie dowiemy – konkluduje S. Małek.
Wśród uczestniczących w spotkaniu sadowników jest Stefan Myjak z Zabrzeża koło Łącka. Z reklamówki wyciąga wiązkę pędów śliwy – na oko identycznej z oglądanymi w sadzie w Tęgoborzy. Obaj sadownicy porównują je dokładniej i skłaniają się ku wnioskowi, że chyba jest to ta sama odmiana. Tyle, że w Zabrzeżu dojrzewanie jej owoców jest nieco późniejsze. Kiedy zajeżdżam do sadu pana Stefana w tydzień później, ten rozkłada ręce: spóźnił się pan – wczoraj skończyliśmy zbiór”. Co tam! – są drzewa: siedemnastoletnie, na ałyczy, w rozstawie 4×2 m.
Obraz – jak w Tęgoborzy – zdrowe korony, zielone liście – pozostawione na drzewach owoce zdrowe, wyrośnięte. Sad pochodzi od drzew, które w Zabrzeżu posadzono w rodzinie S. Myjaka w latach czterdziestych, tuż po II wojnie światowej – rosły one jeszcze do 1992 roku. Ze starych już drzew udało się pociąć nieco zrazów i przed osiemnastoma laty uszlachetnić nimi ałyczę. Do dzisiaj rosną zdrowe wśród ‘Čačanskiej Lepoticy’ – najbardziej odpornej na szarkę (ale też chorującej) spośród około dwudziestu odmian z różnych krajów posadzonych przez S. Myjaka w ramach „programu śliwowego” prowadzonego kiedyś przez Towarzystwo Rozwoju Sadów Karłowych.
O sądecki klon śliwki podpytuję prof. Elżbietę Rozparę: -Tak! Widziałam ją, to bardzo ciekawa odmiana… Czy na 100% jest to „Węgierka Zimmera’? Trudno będzie dowieść, bo nie mamy jej w kolekcji Instytutu. Ale ten selekt śliwy może być bardzo przydatny w warunkach Podkarpacia – u nas (tzn. w Skierniewicach, na słabych bielicach, w suchszym klimacie) owoce tej śliwy są drobniejsze. Natomiast na silnych glebach, tam gdzie jest wilgoć – owoce są efektowne, duże, słodkie. Atrakcyjne! Warto o niej informować – pokażę je i chce o powiedzieć o tej odmianie w tym roku na naszych Warsztatach ekologicznych (5 września) – komentuje pani profesor.
Wydaje się, że dokładne ustalenie jakie jest genetycznie pochodzenie rosnących na Sądecczyźnie opornych czy tez odpornych na szarkę śliw byłoby ciekawe i z tego względu, że „Pomologia” – pod redakcją prof. A. Rejmana (wyd. 1994) podaje w opisie ‘Węgierki Zimmera” między innymi: stara niemiecka odmiana, znana od 1900 roku, siewka ‘Węgierki Zwykłej’, (…) odporna na mróz, podatna na choroby grzybowe i szarkę (!). Jeśli więc dzisiaj mamy rośliny tej odmiany nie wykazujące porażenia przez tego wirusa, to w minionych 100 latach z niewielkim okładem matka natura odwaliła kawał porządnej roboty…
No i tak po długich latach niezmąconego niczym obrazu przemożnej potęgi wirusa ospowatości śliw niespodzianka: to nie do końca tak z tą szarką jest, jak wygląda na pierwszy czy drugi rzut oka… Owszem zwalczanie tej choroby to mało efektywna mitręga. Jednak długie lata daje się zapobiegać jej mocnemu wystąpieniu – czego przykładem sady Tadeusza Rusnarczyka. Bez wyrafinowanych technik (drzewa z odrostów, podkładka – ałycza, otoczenie pełne zainfekowanych drzew), na słabym stanowisku, drzewa poprawnie prowadzone dają zadawalające plony. Jest też dostępna ciekawa alternatywa w postaci mocno opornego czy wręcz odpornego na PPV selektu ‘Węgierki Zimmera’ – jego upowszechnienie jest możliwe, organizacyjno-prawne bariery nie są specjalną przeszkodą. Może więc szarka jest bardziej wymówką niż powodem, dla którego Sądecczyzna – ale nie tylko ten rejon – słabo interesuje się śliwami. Być może jabłka przez kilka dekad lat stanowiły i nadal stanowią atrakcyjniejszą alternatywę dla producentów owoców i handlowców?
Umacnia mnie w tym mniemaniu refleksja Józefa Sułkowskiego – vce prezesa Spółdzielni Ogrodniczej Ziemi Sądeckiej: – Mamy u nas szarkę od lat sześćdziesiątych. Być może zawlekliśmy ją sobie z południa, z Węgier – pracowały u nas pulpiarnie przerabiające sprowadzane stamtąd owoce. Może ściągnęliśmy ją z podkładkami ‘W. Wangenheima’ – bardzo łatwo zapadającymi na tę chorobę… Mieliśmy też dłuższy okres z ciepłymi latami i łagodnymi zimami – wirusowi w to graj… No i ludzie nie dbali o śliwy – ‘Bancroft’, ‘Jonatan’ czy inne jabłka dawały wtedy takie pieniądze, jak nic innego i nigdzie indziej. Ludzie zajęli się więc jabłkami, śliwy zostały same. Właściwie nie same – bo z wirusem.
Tekst i zdjęcia: Piotr Grel